Alpejska dolina Gschnitz wita nas nieprzyjazną aurą. Przez szczyty przelewają się chmury, ukrywając wierzchołki gór. Raz pada deszcz, to za zakrętem drogi świeci słońce. Jednak to żywioł wody zwycięża w momencie, gdy mamy zacząć podejście do Insbrucker Hütte.
Obciążeni plecakami zaczynamy podejście milionami zakosów. Woda leje się z nieba. Wkrada się do butów. Przy każdym kroku obcieramy nimi o mokre trawy, kwiaty, pokrzywy… Goretexy nie mają szans. Woda wreszcie pojawia się pod nieprzepuszczalną pelerynką w postaci potu. Kilkanaście kroków, zakręt, kilkadziesiąt kroków, zakręt, kilkadziesiąt… I tak przez dobrą godzinę. Kilkaset metrów w pionie. Początek podejścia do schroniska jest wielką udręką dla głowy. Cały czas ten sam, skąpany w deszczu krajobraz. Nie wychodzimy z porośniętego łąką żlebu, który obijamy „od bandy do bandy”, zdobywając z trudem każdy z 1087 metrów, jakie dzielą w pionie parking i łóżko w schronisku.
Długi zakręt w prawo daje nadzieję. Jeśli wierzyć mapom, zwiastuje on przekroczenie warstwicy opisanej wartością 2030 m n.p.m. Przewijamy się przez ścianę kuluaru i naszym oczom ukazuje się rozległe, zielone pastwisko ginące w chmurach. Z oddali słychać owcze dzwonki.
W chmury prowadzi nas para owczych przewodników. Coraz bardziej zagłębiamy się w chłodnym powietrzu chmury zawieszonej na stoku. Z każdym krokiem widoczność się pogarsza. Idziemy za najwyraźniejszym śladem ścieżki, maźniętym czasem czerwoną farbą. Po kolejnej godzinie i pokonaniu ponad 300 m w pionie, ukazuje się zielona flaga Alpenverain – Towarzystwa Alpejskiego, takiego alpejskiego PTTK-u, który opiekuje się schroniskami. Będąc kilkanaście metrów od drzwi schronienia, nie widzieliśmy ogromnego budynku Insbrucker Hütte.
Jest już późne popołudnie, plan na dziś to zjeść coś, wykapać się i wyspać. Jutro atak szczytowy!
Mroźny (-3 st. C) poranek przynosi poprawę widoczności. Stojąc na schroniskowym tarasie, po którym właśnie przebiegł świstak, obserwuję drogę wczorajszego podejścia przez zielone pastwiska. Jednak dzisiejszy cel – trzytysięczny Habicht – wciąż ukrywa się w chmurach.
Za schroniskiem szlak w kierunku szczytu prowadzi pod górę, wśród wielkich kamieni. Chmury pędzą przez obniżenie grani. Odczuwalna temperatura spada. Spadają też kamienie wypełniając hukiem pobliski żleb.
Podchodzimy pod żebro ściany. Z góry schodzą ludzie przekonujący, że na górze mniej wieje. Idziemy, wspierając się co jakiś czas na stalowej linie ubezpieczające podejście w bardziej niebezpiecznych miejscach.
Idziemy w środku chmury. Nie widać dalej niż na kilkadziesiąt metrów. Trudno określić gdzie jesteśmy. Idziemy wciąż za czerwonymi znakami wymalowanymi na skałach. Co jakiś czas dobiegają odgłosy dzwonków wiszących na owczych szyjach. Tylko one przebijają się przez chmury. Choć może to być tylko złudzenie. Wokół tylko biel.
Kolejne zakosy, galeria jak z Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem. Zdobywamy taką wysokość, że już trawy bielą się szronem, po wczorajszych opadach. Pomiędzy pobielonymi głazami zdobywamy kolejne metry podejścia. W oddali biel śniegu miesza się z kolorem mgły. Jesteśmy w środku białej bańki, która nie dopuszcza do nas tego co dzieje się dalej. Idziemy w nieznane za biało – czerwonymi znakami wymalowanymi na skałach.
Mały lodowczyk i zaczynamy kolejne podejście po dość kruchym terenie. Coraz mocniej zbliżamy się do wysokości osiągniętej kilkanaście dni temu na wierzchołku Zugspitze. Powoli mróz, wiatr i zmęczenie wkrada się do naszych głów i nóg.
Szlak odbija na grań. Po prawej stronie obchodzimy lodowiec. Marzy mi się, że jesteśmy już w pobliżu szczytu. Przejście granią, w mrozie i po śniegu, wygląda jak z najwyższych szczytów Himalajów. Z jednej strony lufa, potężne urwisko, z drugiej lodowiec, kończący się w chmurach.
Grań wyprowadza na niewielkie wypłaszczenie. Zaczynamy podejście czerwono zabarwioną skałą. Pion nie jest za duży i można by wspierać się an kijach trekkingowych. Kopczyki znaczą drogę, a niebo na chwilkę się rozsuwa, pozwalając spojrzeć na zieloną sielankę toczącą się w dolinie.
Kamienne stopnie wyprowadzają na ogromne zwalisko kamieni. Telefon podpowiada, że jesteśmy już powyżej 3000 m n.p.m. Przyśpieszony oddech mówił o tym od jakiegoś czasu. Ostatnie metry w pionie do szczytu.
Pomiędzy wielkimi blokami skalnymi, gdzieniegdzie rozwieszono stalową linę. Przepuszczany schodzących ludzi i zauważam górną belkę krzyża. Jest krzyż! Krzyczę – Zaraz będziemy na szczycie!
Habicht (3277 m n.p.m.) oznaczono na mojej mapie jako szczyt wybitnie widokowy. Mieliśmy piękny widok na mgłę, która przylepiła się do góry. Tylko oblodzony krzyż był nagrodą za włożony wysiłek. I możliwość zjedzenia kanapek i czegoś słodkiego na warstwie śniegu pokrywającej szczyt. W środku lata. Na pierwszym alpejskim trzytysięczniku.
W zejściu trzeba bardzo uważać aby nie pomylić drogi zejścia wśród licznych złomisk skalnych, gdzie przebieg ścieżki nie jest oczywisty. Dodatkowym zagrożeniem są kamienie sypiące się spod butów. Droga nie wymaga używania sprzętu wspinaczkowego, lecz polecić ją można wyłącznie doświadczonym turystom górskim.
Spokojnym krokiem w tych trudnych, letnich warunkach droga na szczyt od schroniska Innsbrucker Hütte zajęła nam 3 godziny. Powrót do schroniska to dodatkowe 2– 2,5 godziny.