To była najzimniejsza noc tego lata. Ze śpiwora wystawał tylko zmarznięty nos. Jedynie pełen pęcherz pozwolił wstać o 3 w nocy. O „pogańskiej godzinie” jak to określił bazowy.
Przez zaszronionią trawę i znajomy już mostek wychodzimy na asfalt. Mimo wczesnej pory, nie trzeba używać czołówek, księżyc w pełni rozświetla drogę, rzucając długie cienie. Nagle zza zakrętu wyjeżdża auto. Włączamy nasze latarki. Mijając nas, kierowca wyraźnie zwalnia i przypatruje się co to za idioci w środku nocy łażą po drodze. Zawraca i manewr powtarza jeszcze za dwa razy. Przechodzimy przez przełom Wisłoka i kolejne uśpione wsie. Na podejściu na pasmo Bukowicy zastaje nas świt. Przez dłuższy czas nie mogłem oderwać oka od aparatu. Miękkie poranne światło wypełniało pola wokół.
Pamiętając wczorajsze opowieści o niedźwiedziach, ostrożnie zagłębiamy się w las. Każdy szmer i trzask gałęzi przykuwa uwagę. Całe szczęście jego sprawcami okazało się stado saren. Spokojnie pokonujemy kolejne metry ostrego podejścia, aby na niewielkim wypłaszczeniu, na powalonym drzewie, złapać oddech i uzupełnić energię.
Na szczycie znajduje się kilka niesamowitych drzew. W porannym słońcu wyglądają jak upiorne maski oparte o drzewa. Czerwony szlak szybko wyprowadza z tego lasu duchów, raz lekko w dół, to znów pod górę. Przyjemnie, leśną ścieżką, bez błota i zarośli. Mina mi zrzedła, kiedy okazało się, że Tokarnia (778 m npm) jest dalej i wyżej niż mi się wydawało. Całe szczęście podejście przez łąki trwało tylko kilkanaście minut i można było siąść w cieniu masztu telekomunikacyjnego na szczycie. Drugie śniadanie smakowało tym bardziej, że na horyzoncie majaczyły już Bieszczady!
Szybko tracimy wysokość zbiegając przez pola do dawnej wsi Przybyszów. Dziś o dawnych mieszkańcach tego miejsca przypomina stary cmentarz i szpaler okropnie gorzkich wiśni przy drodze. O nowych mieszkańcach przypominają tylko psy wściekle nas oszczekujące. W międzyczasie mija południe, a my spotykamy pierwszych tego dnia turystów.
Beskid Niski chce nas godnie pożegnać. Wytoczył na szlak najcięższe armaty pełne błota. Na licznych zakrętach gubię poczucie kierunku. Pojawiające się gdzieniegdzie skały kuszą, aby do nich podejść, a za nimi rozciąga się kilkumetrowa przepaść. Robi wszystko by nas tu zatrzymać.
Po przejściu tego labiryntu niebezpieczeństw, czeka nas spalona słońcem polana. Wykorzystuję ostatnie drzewo w roli leżaka i łapię oddech przed wejściem do pieca. Wahlowski Wierch (666 m npm) to diabelnie czysta postać Głównego Szlaku Beskidzkiego. Morze błota, szlak zarośnięty pokrzywami oraz liczne niedomówienia znakarzy. Przedzieramy się przez trawy, naszą trasę wyznacza cienka ścieżka zdeptanych kłosów. Jednak sporadycznie spotykane drzewa potwierdzają słuszność obranej drogi, mimo, że schodzimy. Ostry skręt w prawo, mozolne podejście i wracamy na szeroką drogę, którą wyszliśmy chwilę wcześniej z lasu. Kochane GSB!
Nasze trudy zostają jednak wynagrodzone. Tego dnia odbywał się w Komańczy maraton rowerowy. I na Wahlowskim Wierchu znajdował się punkt odżywczy dla uczestników. Przemiłe wolontariuszki, widząc zmęczonych wędrowców, poczęstowały nas owocami.
Z nowymi siłami ruszamy. Ale gdzie? Rozwidlenie i dwie równie szerokie drogi. Najbliższe drzewo kilkaset metrów dalej, a słońce pali niemiłosiernie. Prawa odnoga wydaje się być bardziej uczęszczana, więc tam skręcamy. Gdy okazuje się, że jednak to nie nasz szlak, a nikomu nie chce się cofać, mapa ląduje w naszych rękach. Dostrzegam tam leśną drogę dochodzącą do czerwonego szlaku. Idziemy!
Droga wydaje się być nieużytkowana. Początkowo zarasta tylko trawą, lecz z każdym kolejnym krokiem jest coraz gorzej. Pojawiają się pokrzywy, jeżyny, niskie choinki. Kolejnym błędem było przejście tego fragmentu w podwiniętych nogawkach. Kolce i igły rozdzierają skórę rąk i nóg. Trafiamy też na płot szkółki leśnej. Próbując go obejść trafiamy na jeszcze bardziej nieprzebyte zarośla.
Jakimś cudem, również technologicznym nazywanym GPS, trafiamy na szlak. Cali podrapani i we krwi. Zejście do schroniska w Komańczy, mimo, że niedługie, dłuży się w nieskończoność. Mijają nas kolarze. Cali w błocie, lecz szczęśliwi.
W schronisku brak miejsc. Wszystko przez rajd rowerowy. Dostajemy za to miejsce na stryszku. Drabiniaste schody wprowadzają nas na przestronny i wciąż remontowany strych, będący magazynem starych łóżek. Wybieramy te najwygodniejsze i rzucamy przy nich plecaki.
Stan łazienek woła o pomstę do nieba. Szybki prysznic i jeszcze szybciej uciec stamtąd. W miejscowym sklepie uzupełniamy zapasy na kolejny dzień i przed schroniskiem podgrzewamy ostatnią porcję leczo, które przygotowała nam Ciocia. Jutro kolejny długi dzień, więc trzeba znów wcześnie położyć się spać.
Bieszczady! Nadchodzimy!