EBC #3: Dingboche - Everest Base Camp:
Gdyby to nie był Everest… tobym chyba nie dał rady

Rozrywający ból głowy wyrywa mnie z płytkiego snu. Z wnętrza ciepłego śpiwora wyciągam rękę po stojącą obok łóżka butelkę z wodą. Mróz. Dosłownie. Woda zamarznięta. Ktoś powiedział, że temperatura w nocy spadła poniżej -10 stopni. Tak, w pomieszczeniu, w którym spaliśmy. Najtrudniejszy element dnia – rozpiąć ciepły, puchowy kokon i wyjść na zimny, oszroniony świat.

Choroba wysokościowa odhacza kolejne objawy. Po bólu głowy i zaburzeniach snu, teraz pora na brak apetytu. Chlebek tybetański (coś jak podpłomyk, ale z ciasta, któremu bliżej do obwarzanków), który każdego ranka napędzał mnie do działania, dziś ewidentnie nie wchodzi. Staje w gardle, buzuje w żołądku. Połowę chowam w plecak, na później. Choć to „później” nigdy nie przyszło.

Przed budynkiem duże poruszenie. Niska temperatura uszkodziła rurę z wodą, która teraz rozmarzła i stworzyła wodospad tuż nad wejściem do budynku. Tą powitalną bramą zaczynamy kolejny dzień trekkingu.

Liczne piaszczyste ścieżki prowadzą nas przez rudą łąkę. Wśród ruin zagród pasą się jaki, posilające się przed kolejnym dniem noszenia ciężkich ładunków. Chmury odcinają szpiczaste wierzchołki okolicznych gór. Wąskie dróżki zaczynają zlewać się w jeden dukt. Przybywa ludzi, którzy dążą do swojego celu – Everest Base Camp. Choć w powietrzu tlenu ubywa z każdym krokiem, wszyscy wiedzą, że wkraczają na ostatni etap i meta, choć niewidoczna, jest na wyciągnięcie ręki.

Ludzko-zwierzęcy wąż zaczyna przypominać tatrzańskie dolinki w szczycie sezonu. Nawet tempo podobne, choć tu spowodowane pewnie 4 razy większą wysokością ponad poziom morza.

Nagle, zza wzniesienia wyłania się szara rana na brązowo-roślinnej skórze Himalajów. To morena czołowa lodowca Khumbu. Tego samego, który spływa ze stoków Lhotse i Everestu. Białe kamienie niesione przez lód, teraz zostały uwolnione. Spienione, lodowate wody zagradzają dalszą drogę. Jednak wybudowano mostek, choć to chyba i tak za duże określenie dla kładki zbitej z kilku desek i sklejki. Prowizoryczna konstrukcja utrzyma tylko kilka osó

Dla jaków przygotowano obejście przez lodowate wody strumienia. Futrzaste zwierzęta bez zawahania, choć popędzane przez opiekunów, przeprawiają się przez zamarzającą toń. Na brzegu otrzepują się i lekko grzęzną w zrobionym przez siebie błocie.

Morena lodowca
Karawana

W zacisznej dolince, pomiędzy niewielkimi grzbietami słońce przypieka nosy wszystkich tych, którzy zdecydowali się na odpoczynek. Dwustumetrowe podejście zaraz wyssie z nich resztki sił. Jednak pokonywane powolutku, krok po kroczku, stopień po stopniu, ulega wędrowcom. Wydłubując nawiewający do oczu piasek, zdobywamy przełęcz Thokla, niewiele przewyższającą Mount Blanc.

Na niewielkim wypłaszczeniu urządzono symboliczny cmentarz ofiar gór. Tu swój czorten pamięci ma Scott Fisher (zginął w 1996 r., polecam film „Everest” o tej tragedii, który zawiera wiele scen kręconych w Nepalu) lecz najwięcej kamiennych konstrukcji poświęconych jest Szerpom, cichym ofiarom najwyższej góry, o których nie stworzono filmów, nie pisano o nich książek. Pamiętają tylko Ci, którzy modlą się za nich poprzez mantry wywiewane z kolorowych flag modlitewnych.

Czorten Scotta Fishera

Falując po bocznej morenie, szlak prowadzi w kierunku Lobuche, wioski, w której zaplanowano  kolejny nocleg. Z każdym krokiem czuję jak uchodzi ze mnie energia. Aparat ląduje na stałe w kieszeni, wmuszam w siebie kolejne kubki herbaty i wody z elektrolitami. Otaczają mnie piękne szczyty sześcio- i siedmiotysięczne, a mi się po prostu nie chce. Kryzys na całego. Jakąś kosmiczną siłą woli udaje mi się doczłapać do murku będącego ogrodzeniem pierwszych zabudowań. Szukanie lodge’y, wdrapanie się po drabiniastych schodach na pięterko i otacza mnie ciepło wylewające się ze skąpanego w słońcu pokoju. Jest ciepło i przyjemnie. Siły wracają…

Jedno z kilku zdjęć z tego odcinka trasy, które miałem siłę zrobić
Mroźny poranek w Lobuche

Około drugiej w nocy budzi mnie rozdzierająco-miażdżący ból głowy. Pęcherz również odzywa się i domaga wstania z łóżka. Po cieple popołudniowego słońca, nie ma już śladu. Zamarznięta toaleta, tabletka przeciwbólowa i wracam w objęcia snu. Bardzo krótkiego, płytkiego i męczącego. Resztę nocy przewracam się z boku na bok, nie mogąc znaleźć idealnej pozycji do regeneracji.

Poranek nie przynosi poprawy. Nieprzytomny wsuwam śniadanie, które znów nie podchodzi. Jak zombie ruszam w kierunku upragnionego celu. Bo to dziś mamy stanąć pod Górą Gór. Tylko to dodaje mi sił do przebierania nogami.

Na 5000 m npm nawet płaski odcinek wyciska siódme poty. A my wciąż krążymy, to w górę, to w dół. Mijamy boczne odnogi lodowca skryte pod grubą warstwą kamieni, pyłu i osypującego się spod nóg piachu. Buty i spodnie dawno już straciły swoją pierwotną barwę, przyjmując zabarwienie kamiennej szarości. Kolorowy wąż kurtek powoli prześlizguje się pomiędzy kamieniami. Syczy wszystkimi językami świata, wije się leniwie lub prawie staje. Znów przypomina to drogę na Moko w szczycie sezonu… Po głowie chodzi mi wciąż zdanie wypowiedziane przez Leszka Cichego podczas pierwszego wejścia zimą na ośmiotysięcznik: „Gdyby to nie był Everest… tobyśmy chyba nie weszli.” I faktycznie, gdyby to nie był Everest, to też bym dzisiaj się nie pchał w góry.

Tłumy jak nad Morskim Okiem
Tłumy jak na MOku. W tle Pumori
Gorakshep. Z lewej czarna piramidka Kalapathar (5550 m npm) i śnieżny wierzchołek Pumori (7161 m npm)

Dochodzimy do Gorakshep, ostatniej „wioski” na szlaku. Choć mieścina składa się z kilku stłoczonych hotelików, wyschniętego „jeziora” i ogromnych wysypisk śmieci. Znajdujemy swoje miejsce – ciasny pokoik z dziurą w dachu i okienkiem z pleksi na zewnętrzny korytarz. Szybki przepak, biorę cieplejsze rzeczy, w żołądek wlewam ciepłą zupkę i ruszamy.

Władca Gorakshep na tle Nuptse
Apartament w Gorakshep
W stronę Everestu!
Dymiący dach świata

Księżycowy krajobraz szarego pyłu i kamieni powoli ustępuje śnieżnej bieli. Mimo pełnego słońca, czuć zimno. Na bieliznę termo i gruby polar zakładam kurtkę puchową. Boczna morena lodowca, którą się przemieszczamy faluje. Podobnie jak mój żołądek. Jednak z każdym pokonanym metrem nabieram rozpędu. Wreszcie jest tablica – Sagarmatha National Park – Everest Base Camp – 5205 m.

Jednak nasza karawana marzeń idzie dalej. Czubek Czomolungmy ukrywa się za innymi szczytami, a my schodzimy na lodowiec.

Im bliżej bazy, tym gorzej widać szczyt
Księżycowy krajobraz lodowca Khumbu
A wydawało się, że lodowiec to taka duża kostka lodu…

Krążymy między lodowo-kamiennymi grzybami, między kamieniami wielkości pięści ale i samochodu. Skalny gruz zaczyna ustępować miejsca lodowej szklance. Wspierając się na kijach podchodzę te ostatnie metry. Ten wymarzony i wyśniony kamień obwieszczający Everest Base Camp – wreszcie jest w zasięgu mojego wzroku. Łza szczęścia po kryjomu spływa po policzku.

Punkt, do którego dochodzi szlak. Dalej schodzą już tylko ci, którzy atakują wierzchołek najwyższej góry świata.

Osiągnęliśmy wieżę Babel. W tym miejscu rozbrzmiewają wszystkie języki świata. Na wietrze powiewają proporczyki kilkunastu państw, a napływający trekkersi dostarczają wciąż nowe. Jest radość, łzy, niesamowity gwar, kolejka do zdjęć… I to wszystko na wysokości 5364 m npm.

Tłumy w base campie. Tylko himalaistów brak, bo jesienią 2018 nie było nikogo chętnego na atak szczytowy.

Dopiero po chwili dociera do mnie gdzie jestem. Radość znów wybucha. Nabieram niesamowitych sił. Mając już wreszcie swoją kolej na zdjęcie – podskakuję. Niestety fotograf nie zdążył złapać mnie w locie. Poprawka? Tak, ale najpierw kilkadziesiąt głębokich wdechów.

Już po powrocie, na treningu biegowym, skakaliśmy obunóż przez płotki. Prawie trzydzieści wyskoków spowodowało u mnie podobny brak tchu jak ten, jeden wyskok:

Everest Base Camp osiągnięty

Leave a Reply