Dziś wstajemy trochę później. Z jednej strony zbieramy siły przed ostatnim etapem Głównego Szlaku Beskidzkiego, z drugiej strony chcemy obejrzeć wschód słońca na Połoninie Wetlińskiej. 3:30. Budzik odzywa się. Z pokoju obok słychać miarowe chrapanie. Za oknem robi się jasno. Pora się podnieść. Cicho znosimy plecaki na dół. Śniadanie połączone z przepakowaniem się i zakładamy buty żeby wyjść za schronisko, gdzie najlepiej będzie widać wschód.
Zaczyna się teatr barw. Łagodnie zarysowane góry toną we mgle. Wyglądają jak ciemnozielone wyspy na białym, wzburzonym morzu. Ponad nimi pomarańczowo-czerwony pas postrzępionych chmur. U stóp miarowo falujące trawy. Obrazek, w który można wpatrywać się godzinami. Jedynie wiatr zaburza tą sielankę, cofam się do schroniska i zaopatrzony w bluzę i drożdżówkę wracam na drugi akt przedstawienia ze słońcem w roli głównej.
Pojawia się coraz więcej amatorów wschodzącego słońca. Zarówno grupka młodzieży komentująca zjawisko niezbyt artystycznym językiem, roztaczająca kłęby papierosowego dymu i zapijając to wszystko piwem, jak i dwie panie, które noc spędzały w schronisku i przycupnęły teraz na brzegu kamienia.
Chmury i mgły rozpoczęły szalony taniec, którego ukoronowaniem było pojawianie się jarzącej tarczy słonecznej ponad pasem ciemnofioletowych obłoków.
Po chwili musimy odpuścić to widowisko i zabierając plecaki ruszyć w dół, w kierunku Brzegów Górnych. Mimo wczesnej pory, robi się już gorąco. Światło przenika Połoninę Caryńską i zaczyna wlewać się w głąb dolin.
W Brzegach chwila na uspokojenie oddechu i czeka nas ostre podejście na Połoninę Caryńską. Mijamy cerkwisko i dzięki licznym kładkom zdobywamy wysokość. Bukowy las daje przyjemny cień, lecz wysoka wilgotność powietrza wysysa wszelkie siły. Pijemy dużo wody licząc, że uzupełnimy je w źródełku pod szczytem. Niestety. Upalne lato wysuszyło i ten zdrój.
Jesteśmy na szczycie. Cała Połonina Caryńska tylko dla nas! Sytuacja niespotykana. Zdjęcie, przekąska i ruszamy. Dziwna rzecz dzieje się z tabliczkami kierunkowymi. Najpierw półgodzinny fragment pokonujemy w 10 minut, a nie zwalniając tempa, na kolejnym ledwo mieścimy się w czasie.
Po ostrym zejściu meldujemy się w Ustrzykach Górnych. W miejscowym schronisku przybijamy pieczątkę, a na nocleg idziemy „do księdza”, czyli domu rekolekcyjnego, który także udziela noclegów. Dostajemy miejsce w pokoju, gdzie spotykamy dwóch chłopaków z Krakowa szykujących się do wyjścia na Tarnicę. Umawiamy się z nimi na trasie i załatwiamy jeszcze ostatnie formalności i zakupy w sklepie.
W plecaku już tylko woda, jedzenie i kurtka przeciwdeszczowa. Nogi same niosą! Wyprzedzamy wszystkich, bez zmęczenia. Do wiaty znaki wskazują 50 minut, my jesteśmy tam już po dwudziestu. Dwa łyki wody i znów w drogę. Ludzie tam odpoczywający patrzą jak na kosmitów. Mijamy też kolegów z pokoju. Chwilę żartujemy i zostawiamy ich w tyle.
Na trochę bardziej stromym podejściu dzwoni telefon. Ludzie wokół z trudem łapią oddech. Odbieram i normalnie rozmawiam. A była to dziwna rozmowa. Dzwoniła dziennikarka z zamiarem przeprowadzenia wywiadu poświęconego przejściu Głównego Szlaku Beskidzkiego. Uzupełniony o moje zdjęcia i wiadomości przekazane po dokończeniu całości został nawet opublikowany.
Nie mogąc doczekać się widoku Szerokiego Wierchu i Tarnicy przyspieszam. Na widokowym wierzchołku wyciągam pączka i z łakomstwem pożeram bieszczadzkie widoki. Gdy dołącza do mnie Tomek, postanawiamy wejść na Tarnicę (1346 m npm). Faktem jest, że nie leży na GSB, ale przecież dołożyć te parę minut i wejść przy okazji na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów? Po tylu dniach to nie problem. Choć schody, które prowadzą na nią są bardziej męczące niż przejście całych Beskidów.
Dopiero za trzecim moim wejściem mam szeroką panoramę z Tarnicy. Pod metalowym krzyżem wyciągamy z plecaka nasze „krzyże pokutne”, lecz to nie koniec pielgrzymki.
Wracamy na przełęcz. Na nasze CZEŚĆ! otrzymujemy chóralną odpowiedź. Idziemy w stronę Halicza (1333 m npm). Mijamy robotników przenoszących deski i metalowe kątowniki będące prawdopodobnie materiałem na kolejne schody. Niestety kolejne źródełko też wyschło. Całe szczęście, spod góry Krzemień woda kapie tak jak powinna. Napełniamy butelki lodowatą wodą.
Z Halicza pięknie widać ukraińską część Karpat. Wyróżnia się szpiczasty Pikuj, najwyższy szczyt Bieszczad, Połonina Równa, czy Ostra Hora. Kilka zdjęć, napatrzenie się i zaduma, że przed wojną Główny Szlak Beskidzki biegł jeszcze tymi szczytami i kończył prawie 250 km dalej, na Stohu. Czuję, że dałbym radę.
Ostatnie podejście – Rozsypaniec (1280 m npn). Łza się w oku kręci, że to już koniec. Że teraz już tylko w dół. Z przełęczy Bukowskiej wypatrujemy granicy z Ukrainą. I teraz zaczyna się znienawidzona przez wszystkich droga, o której ja marzyłem już w Beskidzie Śląskim. Ni to asfalt, ni betonowe płyty. To droga przez las bez żadnych widoków. Lecz teraz, z każdym krokiem uśmiecham się coraz mocniej. Że mój szalony plan się udał. Że te 500 kilometrów jest możliwe. Że dokonałem tego!
Tablica Wołosate. Jeszcze na twarzach mamy z drogi kurz, lecz dziś ten marsz za nami już. Wzgórza przeszliśmy, cało wróciliśmy… chodzi za mną melodia zamykająca „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Pieczątka w punkcie kasowym i kilkaset metrów do wymarzonej drugiej kropki.
Robimy zdjęcia. Szczęście! Wreszcie ktoś przechodzi i możemy mieć z Tomkiem wspólną pamiątkę. A jeszcze jedno ujęcie, a jeszcze taki kadr. Niecierpliwy fotograf wreszcie sprowadził nas na ziemię. Panowie, wiem, że fajna tabliczka, ale piwo mi się grzeje w barze.
Telefony, wiadomości, dajemy znać, że się udało. Nie zauważamy kiedy, jesteśmy już w połowie drogi do Ustrzyk. Stwierdzamy, że idziemy na piechotę, bo co to jest, te parę kilometrów więcej. W międzyczasie nad Tarnicę nadciągnęły czarne chmury. Zerwał się mocny wiatr. Przyspieszamy kroku. Z przydrożnych drzew zaczynają obrywać się małe gałązki. Zagrzmiało. Tak trochę głupio zginąć na asfaltowej drodze, po przejściu całych Beskidów – myślę. Udało się, przed deszczem zahaczyliśmy jeszcze o sklep. Współlokatorom opowiadamy o wyprawie. Po długiej kąpieli pora coś zjeść. Wreszcie to nam coś ugotują. Zamawiamy bieszczadzki placek w pobliskiej knajpce. Niebo w gębie.
PODSUMOWANIE
Czy warto przejść Główny Szlak Beskidzki?
Warto. Dla poznania samego siebie, swoich granic i wytrzymałości. Choć wpada się reżim wczesnego wstawania i bycia wiecznie zmęczonym. Po powrocie, przez kilka kolejnych dni leżałem na działce z nogami do góry, nie robiąc nic.
Z turystycznego punktu widzenia, zdarzają się dni, gdy trasa nie obfituje w widowiskowe panoramy, gdy trzeba przedzierać się przez błota i zarośla. Ale kolejne pasma górskie faktycznie różnią się od siebie. Może nie dostrzeżemy wyraźniej granicy, ale widać, że przyroda zmienia się na pograniczu grup górskich. Jest to niesamowita przygoda zarówno obcowania z przyrodą, jak i poznania niezwykłych ludzi na szlaku.
Na koniec parę cyfr:
-5 kg
1 czerwony szlak
18 dni
110 nazwanych szczytów po drodze
417 godzin w trasie między czerwonymi kropkami
500 km (z czego 115 km samotnej wędrówki)
21 620 m sumy wszystkich podejść
21 230 m sumy wszystkich zejść
Tomek! Ogromnie dziękuję za wyciąganie mnie z licznych kryzysów. Sam nie dałbym rady!
Gratuluję przejścia :). Fajna przygoda, o czym miałem okazję przekonać się osobiście w maju ubiegłego roku przechodząc GSB samotnie, o jeden dzień dłużej niż Twoje przejście ;). Tu możesz obejrzeć moje zdjęcia ze szlaku: https://m.facebook.com/bartosz.mysko/albums/1147587388635165/?ref=bookmarks
Dziękuję i ogromne gratulacje dla Ciebie! 😉
Bardzo dobra relacja. Krótko i na temat. Ja wyruszam 25 maja na swoją przygodę. Oby mi poszło, tak jak Tobie