VI Zimowy Półmaraton Gór Stołowych:
Spod zaparowanych okularów

Gdy przyjaciele zaproponowali mi udział w Zimowym Półmaratonie Gór Stołowych, nie wahałem się ani chwili. Wyobrażałem sobie przedzieranie się przez ogromne zaspy śniegu w wąskim, wydeptanym tunelu, oddech zamarzający na brodzie i przenikliwy mróz zmuszający do biegnięcia. Wiedziałem też, że ekipa organizatora biegu będzie gorąco kibicować na trasie i podgrzewać atmosferę na stracie oraz mecie.


Zdjęcie, które zachęciło mnie do zapisu

W dniu startu zima znów zaskoczyła, tym razem biegaczy. Nie przyszła. Zimowy półmaraton rozgrywany będzie jesienią – pomyślałem – zielona trawa i dużo opadłych liści. Wskoczyłem jeszcze na małą lodową zaspę żeby mieć „śniegowe” zdjęcie z biegu. Smutne, szare i zachmurzone niebo zaczęło płakać. Rozgrzewkę przed startem skończyłem wśród rzadko spadających kropel deszczu.


Rozgrzewka przed startem

Odliczanie. 5! Piątki przybite z biegaczami obok. 4! Uścisk z kumplem, widzimy się na mecie. 3! Ostatnie trzy wdechy. 2! Ostatni łyk wody. 1! Ruszamy! Znaczy ruszylibyśmy, gdyby nie zrobił się korek w bramie startowej…

Tuż przed startem

Kolorowy wąż biegaczy rusza na zaspane ulice Karłowa. Uderzenia raczków niosą się po granitowym bruku. Leciutki podbieg na mostku i już skręcamy w prawo, odbijając od drogi na szczyt Szczelińca. Przez kolejne 20 kilometrów będziemy marzyć o tym miejscu i mecie umiejscowionej na szczycie. Krzyk kibiców odgania te myśli, a uśmiech mimowolnie pojawia się na twarzy.

Zaczyna się zbieg. Powoli robi się coraz cieplej. Rozpinam kurtkę, zdejmuję czapkę, a rękawiczki już dawno trafiły do kieszeni. Wciąż czuję jesienny klimat tego zimowego półmaratonu. Droga usłana jest pożółkłymi liśćmi, na wilgotnych skałach zieleni się mech, a temperatura skłania do podwijania rękawów.

Jesienny Półmaraton Gór Stołowych

Po ostrym skręcie, na uczestników zawodów czeka podbieg. Już po pierwszych ruchach czuję, że nogi mam dziś z ołowiu. Myślę o tym żeby móc się zatrzymać i spokojnie podejść. Marzę o stromym podbiegu, na którym będę mógł zwolnić i wyrównać oddech. Ale trasa nie daje za wygraną. Lekko się kładzie, a ja z każdym krokiem czuję się coraz lepiej. Gdy dobiegam do śliskich, kamiennych schodów, czuję, że nogi poniosą mnie na metę. Pot leje mi się po szyi. Gdy pochylam się nad kolejnym stopniem, czuję, że kropla spływa mi po nosie. Moje okulary pokrywają się parą. Przy dźwiękach gradu uderzającego o gołe gałęzie drzew wyprzedzam kilka osób.

Po wybiegnięciu z lasu czuję jakbym znalazł się w zupełnie innej krainie. Łąka jest przyprószona śniegiem, a ten coraz gęściej spada z zachmurzonego nieba. Ostatnia część podbiegu i trasa półmaratonu znów schodzi w niższe partie góry, do punktu, w którym czeka gorąca herbata.

Uwaga! Ślisko! Rzucił ktoś z przodu. Momentalnie głuchy telefon powędrował z informacją do kolejnych zawodników. Wzajemna pomoc to coś co wyróżnia biegaczy górskich. Ostrzeganie się przed niskimi gałęziami, kałużami lub zalodzeniem ma priorytet nad wyścigiem. W górach każdy walczy z własnymi słabościami, górą, i czasem. A ten kto biegnie obok to często nie rywal, a przyjaciel, który da dobrą radę, wesprze w kryzysie, czy zainteresuje się gdy się zatrzymam lub upadnę. Gdy tylko ktoś przewrócił się na lodzie, następny w stawce pytał czy nic się nie stało, czy wezwać pomoc lub pomagał wstać. Na tym zbiegu pytanie to padało bardzo często.

Bufet postawiono w idealnym momencie. Czułem jak kiszki zaczynają wygrywać mi marsza. Banan, żelki i ciepła herbata. Czuję jak jej rozgrzewająca moc rozlewa się po ciele. Biorę jeszcze trochę na wynos, we własny kubek – obowiązkowe wyposażenie każdego uczestnika, i po chwili jestem znów na trasie. Minęła godzina od startu.

Wybiegamy na rozległą polanę. Mgła miesza się z zaśnieżoną trawą. Horyzont gubi się we wszechobecnej bieli. Wydeptaną ścieżką zbiegamy w las. Majaczą gdzieś słupki wyznaczające granicę z Czechami. Ostry zbieg i dostajemy się na białą drogę asfaltową. Śnieg sypie w oczy i skrzypi pod stopami. Okulary nie dość, że wciąż parują to jeszcze od drugiej strony szkieł pokrywają się warstwą lodu.

W lesie stoją pokryte cukrem pudrem kamienne maczugi i grzyby. Niemi świadkowie ogromnego wysiłku włożonego w bieg.

W górę. Cały czas. Pot wylewa się na plecy. Na 12-tym kilometrze zaczyna się najostrzejsze podejście na Błędne Skały. Na stromym zygzaku widać kolorowy wężyk powoli pnący się do góry. Przypomina mi się pierwszy podbieg zeszłorocznego Rzeźnika Enigma. Tam błoto próbowało wytrącić mnie z równowagi, tu próbuje tego ukryty pod cienką warstwą ziemi lód. Ściągam okulary i wachluje nimi próbując odzyskać ostrość widzenia, a jednocześnie wyrównać oddech.

Bufet. Dwie trzecie za mną, a nie minęła jeszcze godzina od poprzedniego stolika z pysznymi przekąskami. Ciepła herbata przyjemnie rozgrzewa, a kolejne części banana dodaną sił. Obok siedzi ktoś pod złotą folią, a GOPR-owcy zamawiają transport dla biegacza ze skręconą kostką. Ostrzegają też przed lodem na trasie. Przez to wydarzenie zaczynam bardzo powoli i ostrożnie stawiać kolejne kroki. Drewniany taras okrążający Błędne Skały zmienił się w lodowisko. Gdzie się da, boczkiem obchodzę zalodzenie. W przeciwnym wypadku wykorzystuję technikę „dupozjazdu”. Kolorowy kulig biegaczy wzbudza zainteresowanie i uśmiech mijanych turystów.

Bufet na 14 km trasy
Błędne Skały w zimowej odsłonie

Trochę płaskiego, przyspieszam. W tym momencie biegacz przede mną wywraca się. Wszystko ok? – pytam. Przytakuje otrzepując się ze śniegu. Ostrożność i rozsądek wygrywa z chęcią rywalizacji i powolutku biegnę bokiem z szeroko rozłożonymi rękoma, ułatwiającym złapanie równowagi.

Pętla wokół Błędnych skończona, zaczynamy zbieg. Lekko ustępujący pod stopami teren pozwala przyspieszyć, nabrać wiatru w żagle i tlenu w płuca, co przyda się przed metą. Zostało już tylko kilka ostatnich kilometrów. Euforia trwa do pierwszego oblodzenia. Pomiędzy choinkami, w śniegu po kostki próbuję obiec śliskie miejsca. Niektóre można pokonać wyłącznie zjeżdżając na tyłku.

Polana. Wiem, że to już ostatni fragment. Cienką ścieżką, wydeptaną w trawie, próbuję biec, ale dopada mnie kryzys. Na nic się zdają żelki, którymi próbuję się zmotywować. Przechodzę do truchtu, czasem szybszego chodu. Nie chce mi się. Mijają mnie kolejne osoby. Wiem, że jeśli nie zabiorę się z jedną z nich to zostanę tu na dłużej. Nie przez nogi, bo te choć bolą, to jeszcze poniosą. Odpadnę przez zmęczona głowę.

W oddali widzę postać. Wyłania się z mgły i opadów śniegu. Jest czarnym punktem we wszechobecnej bieli. Przebija się nawet przez moje zaparowane okulary. Mija mnie też kolejny zawodnik w jaskrawej bluzie. Dobra, tego się trzymam, nie zgubię go nawet jeśli zdejmę okulary. Kątem oka widzę, że spogląda na zegarek. Jaki mamy czas?  – zagaduje. Dvě padesát – odpowiada ze śpiewnym, czeskim akcentem. Jest dobrze, myślę widząc pierwsze zabudowania Karłowa na horyzoncie.

Na głównym deptaku prowadzącym na Szczeliniec pełno ludzi. Uśmiechy, oklaski, okrzyki. To wszystko pozwala wykrzesać resztki sił. W tym momencie, zza chmur, odsłania się masyw Szczelińca. Ogromna skała wyrosła na mojej drodze. Nogi dają znać, że wbiec tam nie jest najlepszym pomysłem. Ale głowa tym razem zwycięża. Biegnę.

Trasa zatoczyła koło. Ostry podbieg po mostku. Ślisko i stromo. Uda palą ogniem. Schody. Milion stopni prowadzących do mety. Zaczyna się powolny wyścig ślimaków. Każdy ostrożnie stawia krok za krokiem. Trzymając się poręczy wciągam się w kierunku upragnionego szczytu. Stawiając krok co dwa stopnie zbliżam się do pleców tych, którzy są przede mną. Czerwony na twarzy, łapczywie łapię każdą cząsteczkę tlenu. Prawie jakby to było kilka kilometrów nad poziomem morza wyżej. Pot leje się wąskim strumieniem po plecach i czole. Wyprzedzam na schodach przy aplauzie przechodzących turystów. Po prostu nie zwalniam, czując że pracuję na pełnych obrotach. Padający śnieg zalepia mi okulary. Dopiero w ostatnim momencie zauważam mojego najwierniejszego kibica. Krzyczy, że już zaraz meta. Jeszcze tylko obiec schronisko, ostatnie metry wbrew podmuchom wiatru. Z uśmiechem wpadam na metę. Spiker wykrzykuje moje nazwisko, a medal otrzymuję z rąk Piotra Pustelnika. Za chwilę wpadam w ramiona przyjaciół, którzy gratulują ukończenia kolejnego, górskiego półmaratonu.

Skalne formacje Szczelińca Wielkiego

Ostatnia prosta przed metą


No dobra, z tym uśmiechem to może troszkę przesadzam

Schronisko na Szczelińcu Wielkim, przy którym zlokalizowano metę biegu

Bieg ten uświadomił mi po raz kolejny jak nieprzewidywalnym żywiołem są góry. Bieg, który zaczął się jesienią, skończył się w pełni zimy. Miałem chwile załamania i ogromnej radości z ruchu. Skrajnego wysiłku i łapczywego łapania oddechu. Po raz kolejny przekonałem się, że w biegach górskich równie ważne co silne nogi, ważna jest silna głowa. A wsparcie przyjaciół i wolontariuszy na trasie działa jak najlepszy środek dopingowy. A to wszystko w minimalnie przekroczone trzy godziny.

Medal VI Zimowego Półmaratonu Gór Stołowych

Kolejny medal, który dołączy do mojej kolekcji trofeów i będzie przypominał mi o tym trudnym, lecz satysfakcjonującym biegu.

Trasa VI Zimowego Półmaratonu Gór Stołowych

2 thoughts on “VI Zimowy Półmaraton Gór Stołowych:
Spod zaparowanych okularów

Leave a Reply