Po całonocnej burzy nowy dzień zaczął się mgliście. Przechodząc przez zaspane Ustrzyki Górne nie spotkałem nikogo. Gdy podchodziłem asfaltem w kierunku parkingu przy niebieskim szlaku na Wielką Rawkę, minęło mnie parę samochodów. Przemknęły szybko i znów miałem całą drogę dla siebie.
Podejście na Wielką Rawkę (1304 m npm) zaczynam od przejścia drewnianym mostkiem nad malowniczym wąwozem. Jednak szlak szybko odbija w płaski odcinek przez ciemny las. Mroku dodawał pewnie nie tylko gęsty parasol koron drzew, wczesna godzina, ale też gęstniejące chmury. Lecz o tym ostatnim miałem dowiedzieć się trochę później.
Przejście przez liczne mokradła ułatwiają drewniane kładki. Jednak mają one swoje najlepsze lata już za sobą i muszę często nagimnastykować się żeby nie zalać niskich „podejściówek” błotem.
Po wejściu w część lasu porośniętą buczyną, wzmaga się wiatr. Przynajmniej tak sobie tłumaczę szum liści i pojedyncze krople spadające na ściółkę. To na pewno z wczorajszego deszczu, bo przecież dziś już miało nie padać!
Jednak bieszczadzkie chmury nie znały tych prognoz. Momentalnie lunęło. Całe szczęście byłem tuż obok wiaty. Sprint pod dach uchronił mnie przed przymusowym prysznicem z nieba. Zagrzmiało. W myślach przeklinam swoje wczesne wyjście. Gdybym wstał jak normalni, porządni turyści, to już by było dawno po burzy. A tak trzeba czekać. Zakładam na siebie wszystko co mam i czekam. I czekam. Czas okropnie się dłuży. Znałem na pamięć regulamin korzystania z wiat BPN, planowaną na dziś trasę ze wszystkimi szczytami i przełęczami, zlustrowałem wzrokiem pobliskie zarośla w poszukiwaniu salamandr (oraz niedźwiedzi), a minęło tylko kilka minut…
Po mniej więcej trzech kwadransach deszcz ustąpił. Mając w pogotowiu pelerynę, ruszam. Mimo groźnych pomruków oddalającej się burzy, pogoda zaczyna się poprawiać. Szlak prowadzi w coraz bardziej stromy teren.
Ostatnie podejście na szczyt prowadzi bardzo nieprzyjemną ścieżką, po której spływa woda podczas intensywnych opadów. Lej wypełniony jest kruszonką – mnóstwem malutkich kamieni, które są okropnie śliskie i wypadają spod podeszw butów. Na innym odcinku kosówka chce stać się naszym najlepszym przyjacielem i wyciąga gałęzie ku wędrowcom. A w kolejnym miejscu, mokra glina wyjeżdża spod butów skutecznie utrudniając i tak strome podejście.
Ale czy ten szczyt warty takiego wysiłku? Odpowiedź może być tylko jedna – TAK! Szczególnie dziś, gdy oprócz mnie nie ma tu nikogo, a za plecami rozciąga się falujące morze mgieł, z którego jak wyspy wynurzyły się połoniny, Tarnica, czy inne, wybitniejsze szczyty.
Jest chwila na podziwianie widoków, uzupełnienie sił mleczną czekoladą, ale trasa wzywa. Ruszam w kierunku Krzemieńca, zwanego także Kremenarosem (1221 m npm). Już po paru krokach, widać biało czerwone oraz żółto niebieskie słupy. Tak, to granica z Ukrainą. I chyba jedyne miejsce, gdzie można wędrować wzdłuż niej tak długo. Dla żądnych zdjęć ze słupkami, przypominam, że to zewnętrzna granica Unii Europejskiej i nie wolno przekraczać jej w dowolnym miejscu. Musimy się też trzymać ściśle przebiegu drogi, którą poprowadzono szlak. Jednak cierpliwość zostanie nagrodzona, bo w pewnym fragmencie droga ta prowadzi pomiędzy słupami.
Krzemieniec byłby pewnie kolejnym zapomnianym szczytem, z którego nie ma widoków i nie warto się tam zapuszczać. Jednak liczne rzesze turystów ciągną w to miejsce każdego, letniego dnia. Sprowadza ich trójstyk granic. Obejmując słupek numer 1 znajdziemy się jednocześnie na Słowacji i Ukrainie, nie opuszczając Polski. Dla mnie to jednak dopiero tutaj zaczyna się cel na dziś. Przejście pasmem granicznym na Riabą Skałę.
Patrząc na mapę Bieszczadów wielokrotnie kusił mnie ten szlak. Wyobrażałem sobie, że łatwiej na nim spotkać niedźwiedzia, niż innego turystę, trzeba przedzierać się przez zarośla, a farby znaków nie uświadczę. Postanowiłem skonfrontować te wyobrażenia.
Dość szybko zostałem wyprowadzony z błędu. Granica nie przebiega szeroką wycinką jak to miało miejsce wzdłuż ukraińskich znaków, lecz wąską, leśną drogą. Po wczorajszych opadach w wielu miejscach są jeszcze kałuże. Dodatkowo cisza i spokój. Przerywa ją warkot silnika. To Straż Graniczna na porannym patrolu. Po krótkiej rozmowie ruszam w swoją stronę. Droga jest widoczna, bardzo dobrze oznakowana, a nawet pojawiają się znaki kierunkowe i tabliczki z wysokościami szczytów. O dwóch wiatach nie wspominając!
Jeśli ktoś lubi trasy obfitujące w częste punkty widokowe, to niestety nie jest to szlak dla niego. Polany z pięknymi panoramami zdarzają się, lecz nie są często spotykane. Lecz gdy już taką znajdziemy można obejrzeć Rawki i Dział, czasem widać Połoninę Wetlińską wraz ze świecącą się kropką na jej końcu. To Chatka Puchatka! Nie można zapomnieć o słowackiej części Bieszczad. W tamtym kierunku znajdują się zalesione góry ginące w mgłach horyzontu.
Zatem jak wygląda szlak graniczny? To trasa biegnąca głównie przez bukowe lasy. Drzewa w swoim srebrnym kolorze pni, masą brązowych liści na ziemi i mieniącą się w słońcu zielenią na gałęziach wyglądają niesamowicie. Dodatkową atrakcją są niskie słupki graniczne pojawiające się to po jednej, to po drugiej stronie ścieżki. Nie zabraknie także ostrych podejść. Najbardziej zapamiętałem szczyt Czoło (1159 m npm), gdzie pot z czoła trzeba było wycierać bardzo często. Dodatkowo, z racji braku punktów węzłowych po polskiej stronie, na niebieskim szlaku nie spotkamy wielu turystów. Podczas całodziennej wędrówki spotkałem maksymalnie kilkunastu turystów. Większość czasu mamy cały karpacki las tylko dla siebie. „Tłumy” pojawiają się dopiero przy Riabej Skale.
Właśnie Riaba Skała (1199 m npm) jest perełką w koronie tego szlaku. Występuje tam urwisko skalne, z którego roztacza się zapierający dech w piersi widok na Bieszczady. Pierwszy plan wypełniają szczyty znajdujące się na Słowacji, lecz wprawne oko dostrzeże także graniczny Kińczyk Bukowski, czy połoniny znajdujące się na Ukrainie. Orientację w terenie ułatwia tablica opisująca panoramę wraz z opisem historii tego terenu. Wszystko to znajduje się na metalowej platformie na krawędzi przepaści.
Ostatnim pytaniem jest dziwna nazwa skały. Skąd pochodzi? Od ukraińskiego słowa – riabyj oznaczającego pstry. Być może to odbijające się w słońcu na różne barwy skały fliszu karpackiego przywiodły na myśl pstrą nazwę.
Ciekawa jest także ludowa legenda wyjaśniająca powstanie specyficznego urwiska. Słowackie wsie były nawiedzane przez potwora nazywanego Babą z kaczymi nogami. Zmuszał on do ciężkiej pracy, a wszystkich skorych do buntu pożerał. Gdy król węgierski Maciej Korwin dowiedział się o niedoli swoich poddanych postanowił osobiście wyzwolić ich od stwora. Dopadł Babę właśnie na Riabej Skale. Po długiej walce, król zadał ostateczny cios rozpruwając mieczem ciało potwora, które runęło w przepaść. Truchło, uderzając o ziemię rozryło górę, odsłaniając skały, które przysypały Babę na wieki.
Urwisko skalne znajduje się bezpośrednio pod platformą widokową, przez to jest dość trudno widoczne.
Dalej kieruję się w stronę Wetliny. Żółtym szlakiem na Jawornik (1021 m npm). Po drodze są świetne widoki m.in. na znajomą Fereczatą. Lecz znów są one wyjątkiem na leśnym trakcie.
Kolejne ciekawe miejsce znajduje się na zejściu zielonym szlakiem w pobliże kościoła w Wetlinie. Na niewielkiej polance zaczęto stawiać krzyże. Samo zejście jest niesamowicie strome. Trzeba uważnie stawiać każdy krok.
W Wetlinie jem obiad i łapię busa do Ustrzyk. Niestety jutro ostatni dzień w Bieszczadach…