Ze względu na warunki atmosferyczne nasz lot się nie odbył. Wracamy do Lukli w poszukiwaniu noclegu. Pozwala nam to zagłębić się w nocne życie małego miasteczka – poznać jak wygląda ten prawdziwy Nepal. Gdy inni turyści odlecieli, dla nas rozpoczyna się fascynująca podróż przez to, co dane jest zobaczyć tylko nielicznym.
Na przykład sklep. Przy świetle nieosłoniętych żarówek, handel toczy się także po zmroku. Płat mięsa wisi na haku, który trzyma go by nie odleciał przy akompaniamencie chmary miejscowych much. W innym zakątku pomieszczenia, kawał pysznego (choć trochę śmierdzącego) sera krojony jest brudnymi rękoma, a otwarte worki przypraw wystawione są na kurz nepalskiej ulicy. Nie jest to odosobniony przypadek, tak to tu po prostu wygląda. Nie ma Sanepidu, kontroli, wizji zamknięcia lokalu. Lecz nikomu to jakoś nie przeszkadza.
Na głównej ulicy Lukli pali się niewielkie ognisko. W dzień tłoczy się przy nim tłum turystów, teraz wokół ognia rozsiedli się tubylcy. Rozmawiają, śmieją się, śpiewają i podgrzewają kolację. Uśmiechają się do nas przyjaźnie, otuleni miękkim i ciepłym światłem ognia.
W załomie muru ulokował się warsztat szewski. Wysokogórskie Zamberlany stoją w kolejce za znoszonymi adidasami. Oczekują na swoją kolej, aż spracowane ręce fachowca dadzą im drugie życie. Wtedy posklejane i zszyte znów będą mogły ruszyć na szlak.
Jednak najpopularniejszym punktem handlowo- usługowym jest tutaj… salon fryzjerski. W rytmach Bollywood, hałasują nożyczki, a na skórzanym pasie ostrzy się brzytwa. Po kilkunastu dniach w górach, gdzie ze względu na brudną wodę golenie było zabronione, to zrzucenie nadmiaru włosów jest dla wielu mężczyzn tym prawdziwym powrotem do cywilizacji. Przewodnicy po udanym trekkingu, wynagrodzeni napiwkami, chodzą wyprostowani, w modnych ubraniach i fantazyjnych uczesaniach. Trochę zmieszani zauważają znajome twarze, jakby pytali: a wy co tu jeszcze robicie?
Następnego dnia znów ruszamy na lotnisko z nadzieją, że może dzisiaj wylecimy z Lukli. Zasada jest taka, że najpierw odbywają się planowe loty z danego dnia, a dopiero po przewiezieniu wszystkich pasażerów, samoloty mogą wrócić po pasażerów z lotów anulowanych dnia poprzedniego. Warunkiem jest utrzymanie się pogody, która umożliwi dalsze kursowanie samolotów. Widząc kotłujące się chmury, wiemy, że nie ma szans na nasz lot. Dlatego udajemy się w kierunku helipadu – części lotniska przeznaczonego dla helikopterów. Im nie są straszne chmury lecz cena ich usług straszy nasze portfele. W cenie odwołanego lotu do Katmandu możemy dolecieć tylko do Phaplu. To najbliższa górska miejscowość, z której można wydostać się transportem kołowym, aż do nepalskiej stolicy. Alternatywą jest zrujnowanie budżetu lotem bezpośrednim lub pięciodniowy trekking w kierunku Katmandu. Wybieramy krótki lot helikopterem w pakiecie z całodzienną przygodą na nepalskich bezdrożach. Choć podobno droga jest utwardzona…
Nasz helikopter nadlatuje. Chmura piasku poderwana przez śmigła lądującego helikoptera wdziera się do oczu i nosa, zatyka tak, że nie można oddychać. Obsługa lotniska momentalnie podbiega do maszyny, gdy tylko ta musnęła ziemi. Takiego zespołu na pit stopie nie powstydziłaby się najlepsza stajnia F1. Z otwartych drzwi helikoptera wyrzucane są kartony. W Himalajach nie ma pustych przebiegów. Przyleciały worki ryżu, zupki instant i makarony. Momentalnie opróżniony z ładunku helikopter jest tankowany z żółtych kanistrów. Ktoś ładuje już nasze bagaże i każe zająć miejsca w maszynie. Huk silnika zagłusza wszelkie słowa. Wszystko odbywa się jak w zegarku, bez najmniejszego zawahania bez zbędnych słów. Tylko nas, stojących w zdumieniu i oglądających ten niesamowity taniec ludzi, towarów i maszyny, ponagla się coraz bardziej nerwowymi ruchami rąk.
Scena jak z filmu: powoli obracające się łopaty wirnika tną powietrze, schylone postacie biegną do otwartych drzwi helikoptera. W drzwiach odwracam się, przez okulary przeciwsłoneczne rzucam ostatnie, tęskne spojrzenie na Himalaje. Zajmuję miejsce z przodu, obok pilota. Zapięcie pasów, trzaśnięcie drzwi i startujemy. Maszyna drży coraz mocniej. Błędnik zaczyna wariować, a beton lotniska oddala się powoli. Przelatujemy pochyleni dziobem do przodu nad pasem startowym lotniska w Lukli. Znajdując się parę metrów ponad jedynym w okolicy kawałkiem asfaltu nie czuć strachu. Jest za to ekscytacja, ale i żal, że nie było mi dane wracać samolotem i poczuć momentu staczania się po pochyłym pasem startowym. I odbicia w niebo na kilkadziesiąt centymetrów przed urwiskiem.
Lot wśród obłoków przynosi niesamowite wrażenia. Malutkie wioski albo tylko pojedyncze domki rozrzucone są po zielonych stokach Himalajów. Wydaje się, że nie ma do nich dostępu, nie prowadzi do nich żadna droga, ani nawet ścieżka. Wydaje się, że ludzie tam mieszkający zdani są tylko na siebie, na łaskę przyrody i opiekę bóstw. Na niewielkich tarasach wydzierają ku górze poletka uprawne. Hodują tam ryż, sałatę albo marchew, wszystko co urośnie na tej wysokości i możne znaleźć się na szerpańskim talerzu.
Z lotu ptaka widać ogrom masywu Himalajów. Po horyzont ciągną się pagórki – tak wyglądają dwutysięczniki na tle ośnieżonych gigantów. Głębokie doliny, wżynają się w pofałdowaną skórę planety. Niczym żyły, strumienie transportują życiodajną wodę z lodowców na niziny Indii.
Lot trwa zdecydowanie za krótko. Po około siedmiominutowym locie lądujemy w Phaplu. To „zapasowe” lotnisko dla Lukli. Dłuższy pas startowy, możliwy dojazd samochodem, zaczyna się cywilizacja. Tak nam się przynajmniej wydaje…
Wy macie zegarki, ale to my mamy czas – zdaje się mówić postawa Nepalczyków. Zamówione jeepy nie zjawiają się o umówionej godzinie licząc na naszą determinację i szersze uchylenie portfeli. Ale my z przyjemnością zagłębiamy się w małomiasteczkowy i nieturystyczny Nepal. Zaczyna się wojna nerwów, kto pierwszy się ugnie. Tymczasem idziemy coś zjeść. Gospodyni prowadząca niewielki pensjonat naprzeciw lotniska dla tych, którym warunki pogodowe nie pozwoliły dolecieć do Lukli, przygotowała dla nas Mo-Mo – nepalskie pierogi.
Sytuacja z transportem wciąż się nie wyjaśniła. Jest więc czas na zupę. To prawdziwy wyciskacz łez. Nie dość, że taka dobra (a po wysokogórskiej drożyźnie także tania), to piekielnie ostra. Najlepszy do jej popicia będzie puszkowany sok z mango. Wyruszam z kolegami na jego poszukiwanie…
Tuż za progiem zaczyna się najprawdziwszy Nepal. Miejsce, którego nie widzą wędrowcy zmierzający pod Everest, wokół Annapurny lub zachwycający się świątyniami Katmandu. Tu z każdym krokiem czuję zaciekawione spojrzenia miejscowych, którzy nieczęsto widzą turystów. Ukradkiem spoglądają w naszą stronę. Tu angielski ustępuje językowi gestów i uśmiechów. Tutaj domy są bardziej zadbane. Wszystko wydaje się bardziej autentyczne. I ludzie myjący wielkie mosiężne naczynia na drodze, ostre papryczki suszące się na murku czy aromatyczny sklepik pełen świeżych przypraw. Są też blaszane dzwonki dla jaków. Każdy z nich brzmi niepowtarzalnie, bijąc swój rytm na wietrze. Wreszcie odzież rodem ze sklepów turystycznych naszych przewodników ustępuje miejsca bardziej tradycyjnym ubraniom.
Nagle, w nepalskiej wiosce zagubionej na himalajskich stokach słyszę jak ktoś woła moje imię. Sytuacja przedziwna i surrealistyczna. Przez chwilę myślę, że to jakiś opóźniony objaw choroby wysokościowej, ale idę za tym głosem. Okazuje się, że wreszcie przybył nasz transport i zaraz ruszamy. Brakuje tylko mnie.
Początkowo jedziemy pięknym asfaltem, trochę niedowierzając opowieściom o takich strasznych, nepalskich drogach. Wąska, choć równa szosa prowadzi zakrętami przez kolejne osady. Mamy unikalną możliwość podpatrzenia codziennego życia Nepalczyków. Na wietrze powiewają liczne flagi modlitewne, a czasem pranie. W słońcu suszą się papryki, zboże lub inne niezbędne w kuchni przyprawy. Wydawałoby się, że będą schnąć na poddaszu, albo innym specjalnie przygotowanym miejscu. A to dzieje się na drodze, poboczu lub dachu.
Po kilkudziesięciu kilometrach droga przynosi nowe atrakcje. Zjeżdżamy do doliny. Asfalt coraz częściej ustępuje miejsce ubitej ziemi. Kłęby kurzu przysłaniają świat. W dole trwa budowa zapory i elektrowni wodnej. Bardzo dobrze widać to z okien samochodu balansującego nad skrajem przepaści. Pył wdziera się do nosa, pogłębiając zniesione z gór objawy Kaszlu Khumbu.
Kalejdoskop drogi zmienia się z każdym zakrętem. Raz pod kołami stukają kamienie, to znów wracamy na gładki asfalt. Za okami rozpościerają się dalekie krajobrazy ginących w chmurach himalajskich wierzchołków, to znów przeciskamy się przez tłum załatwiający zakupy na targu. Domy uciekają za szybami. Raz są piękne, murowane z niebieskimi okiennicami, a niekiedy poskładane z blachy falistej. Skutki trzęsienia ziemi z roku 2015 są wciąż widoczne. Ucierpiało wtedy wiele tysięcy Nepalczyków, którzy do dziś mają problem z odbudową swoich domostw, a także infrastruktury. To właśnie te piaszczyste fragmenty drogi to miejsca gdzie szosa osunęła się i została tylko prowizorycznie zabezpieczona.
Niesamowite, że pomimo takich codziennych trudności, problemów czy biedy, Nepalczycy są bardzo uśmiechnięci. Gdy szyby auta dawały nam możliwość obserwowania z ukrycia, z łatwością było widać, że uśmiech nie schodzi im z twarzy. Nawet w takich codziennych sytuacjach, zakupów, powrotu z dziećmi ze szkoły, czekaniu na coś, czy rozmowie. Świetna lekcja dla nas, lubiących narzekać i doszukiwać się „dziury w całym”.
Mijają kolejne godziny podróży. Mijane kolejne miasteczka zaczynają się mylić. Podróż wyznaczają kolejne duże punkty jak most Sunkoshi przerzucony nad rzeką Dudhkosi. Jest to potężna rzeka, która wdziera się pomiędzy góry, aby płynąć w kierunku Oceanu Indyjskiego wcześniej jednak wpadając do Gangesu. Niesamowite, że kilka dni wcześniej, byłem nad jeziorkami Gokyo, gdzie wąska stróżka wody rozpoczyna bieg tej rzeki.
Droga wije się wciąż niczym wąż. Czasem przez wytyczoną przez rzekę dolinę, a czasem ją omijając i wspinając się na skaliste zbocza. Całą drogę próbuję zrozumieć zasady używania klaksonu w Nepalu. Sygnał przed ostrym zakrętem wydaje się oczywisty – uwaga jadę. Mniej oczywiste wydaje się informowanie, że zaraz będę wyprzedzać pojazd z przodu. Szczególnie, gdy ten odpowiada zupełnie losowym sygnałem kierunkowskazu. Manewr, któremu również towarzyszy dźwięk to skręt. Chyba kierowcy zakładają, że migające, pomarańczowe światełko to niewystarczający znacznik ich zamiarów, oczywiście o ile w ogóle działa… W zakorkowanym Katmandu dźwiękiem popędza się kierowców w korku, którzy nie przesuwają się w powolnym wężu aut, a tych którzy się przemieszczają przecież też od czasu do czasu warto popędzić. Szczególnie, gdy inny kierowca widzi szparę niewiele większą od jego pojazdu, w którą mógłby się wcisnąć. Zdarza się, że sygnał dźwiękowy użyty jest kompletnie spontanicznie bez żadnego widocznego celu. Może celem sprawdzenia czy jeszcze działa. Klakson to także świetny nośnik powitania, gdy zauważymy, że z naprzeciwka jedzie nasz znajomy. Kilka godzin zamknięcia w aucie podczas powrotu do nepalskiej stolicy (lub kilka minut spędzonych w tamtejszym ruchu) przy nieustającym akompaniamencie samochodowego klaksonu przyprawia o ból głowy. Całe szczęście nasz kierowca nie włączył radia. Tego szczęścia nie mieli nasi towarzysze z drugiego samochodu, którzy całą drogę poznawali hity Nepali Disco…
Zachód słońca nie jest tutaj naturalnym sygnałem do włączenia świateł. O kolejne zawały serca przyprawiały mnie nagle wyłaniające się z mroku nieoświetlone sylwetki pojazdów pędzących z naprzeciwka. Troszkę uspakajał mnie obraz światełek rozrzuconych na przeciwległych stokach doliny. To kolejne domki zagubione w Himalajach. Lecz witanie się mrugnięciem światłami drogowymi przez mijających kierowców znów podnosiło ciśnienie. Cieszyłem się, że to nie ja siedzę za kierownicą. Jednak nie licząc przygody z wymianą opony w głośno cykającej głuszy, bez problemów, po 12 godzinnej podróży, dojechaliśmy do Katmandu.
Rozwiązanie zagadki – Port Lotniczy im. Tenzing – Hilary w Lukli