Deszcz uderzał ciężkimi kroplami o płótno naszego base campu. Wszyscy stłoczyli się wokół garnuszka z herbatą by postanowić co dalej. Ich miny, i spakowane plecaki, jednoznacznie mówiły – róbmy wycof. I tak już nic nie zdziałamy. Piorun uderzył bliżej, wszystko zadrżało.
Gdy wydawało się, że odjedziemy spod góry na tarczy, wyszło słońce. Jednak nie podbudowało ono morale. Krople leciutko muskały nasze schronienie. Ja pójdę – powiedziałem. Na lekko i samotnie wyruszyłem. Śliskie kamienne bloki próbowały wyślizgnąć się spod stóp. Gdyby tego było mało, znów zaczęło mocniej padać. Próbowałem znaleźć choć najmniejszą osłonę. Bezskutecznie. Ścieżka zamieniła się w potok.
Na długim wypłaszczeniu łapię oddech klucząc pomiędzy czarnymi otchłaniami kałuży. Błoto wsysa buty. Gdy wchodzę na metalowe stopnie, ułatwiające wspinaczkę po prawie pionowym stoku, rozlega się kolejne, niedalekie, uderzenie pioruna. Wraz z nim adrenalina wypełnia żyły. Błyskawicznie zdobywam przedwierzchołek, na którym kończy się żelastwo.
Minimalnie w dół, na przełęcz, koło antycznych ruin pamiętających dawnych królów. Tętno stabilizuje się. Teraz zaczyna się ostatni etap podejścia na szczyt, który jest jak wulkaniczny stożek. A ja niczym ćma, zataczam coraz ciaśniejsze okręgi zbliżające mnie do wierzchołka.
Wreszcie ścieżka kończy się przy powiewającej ukraińskiej fladze. Za drzewami majaczy panorama Lwowa. Tak zdobyłem Wysoki Zamek (398 m npm) i górujący nad nim Kopiec Unii Lubelskiej (413 m npm).