Góry nizin #1:
Do trzech razy sztuka

Są takie góry, na których zdobycie trzeba zasłużyć, które za pierwszym razem często nie dopuszczają na szczyt. Tak było z Tarnicą, która na wierzchołek wpuściła dopiero za drugim razem, a pełnię widoków pozwoliła podziwiać przy kolejnych wejściach. Tak samo było i w tym przypadku.

Pierwsza próba zdobycia góry została zatrzymana z powodu kończącego się czasu jaki był zarezerwowany na atak szczytowy. Trzeba było podjąć trudną decyzję o odwrocie, by bezpiecznie powrócić do bazy.

Kolejną próbę zdobycia szczytu podjąłem po kilku latach. Tym razem nawalił sprzęt. Już na początku drogi wiedziałem, że wyprawa skazana jest na niepowodzenie.

Do trzech razy sztuka. Liczne wyjścia aklimatyzacyjne pozwoliły zdobyć doświadczenie i rozeznać początkowy etap drogi. Byłem gotowy do zdobycia szczytu. Motywowany wcześniejszymi niepowodzeniami. I wieściami z Karakorum, gdzie Andrzej Bargiel nie zjechał z K2 na nartach, wiedziałem, że moja wyprawa musi się udać.

By nie było to zwykłe wejście na szczyt, postanowiłem samotnie wjechać i zjechać z wierzchołka na rowerze. Styl trudny, lecz wydaje mi się wykonalny.

Wreszcie nadszedł dzień ataku szczytowego. Gdy temperatura trochę zelżała, ruszyłem. Początek trasy znałem już prawie na pamięć. Szybko zdobywałem kolejne metry podjazdu. Jednak ostatnie deszcze zmieniły charakter drogi. Liczne kałuże zmuszały do odbijania w bardziej niebezpieczny teren.

W trasie

W połowie drogi na szczyt znajdowała się kiedyś karczma. Dziś po tym miejscu została wyłącznie legenda i dwa krzyże pośrodku gęstego lasu. Ponoć pruski oficer zakochał się w miejscowej dziewczynie, a nie mogąc być razem, popełnili samobójstwo. Opowieść ta jest wciąż żywa i na ich grobach często spotkać można kwiaty i zapalone świece.

Uroczysko owiane legendą

W końcu stało się to, czego obawiałem. GPS pokazuje, że znajduje się na szczycie, a charakterystycznego wierzchołka nie widać. Zacząłem krążyć i szukać prawidłowej drogi. Objechałem tylko okolicę i wróciłem do punktu wyjścia. Słońce chyliło się ku zachodowi…

Podjąłem ostatnią próbę. Droga stawała się coraz bardziej stroma. Czułem jak przednie koło odrywa się od piaszczystego podjazdu. Krótki oddech nie pozwalał dostarczyć do mięśni odpowiedniej dawki tlenu. Na lekkim wypłaszczeniu musiałem się zatrzymać. Złapać oddech. Szczyt wydawał się być już na wyciągnięcie ręki. Zębatki kręciły się coraz szybciej, uda paliły ogniem. Wreszcie jest. Nareszcie wierzchołek!

Wierzchołek już blisko

Ogromny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Kolejny szczyt zdobyty – podpoznańska Dziewicza Góra (143 m npm)!

Góra zdobyta!

Leave a Reply