PROLOG
Serce coraz zacieklej uderza w kraty więzienia, w jakie zamknęły go żebra. W tym samym rytmie biorę płytkie, krótkie oddechy. Twarz przybrała odcień buraczany. Zostawiam za sobą kałużę potu. Ból, zmęczenie, słowem nic przyjemnego. Taki obraz pt. Bieganie zapamiętałem z podstawówki. Rzutował on na moje postrzeganie tej aktywności na długie lata. Mimo, że mój przyjaciel imponował mi kolejnymi zaliczonymi maratonami, odmawiałem na każdą jego propozycję wspólnego treningu.
ROZDZIAŁ 1
Wszystko miał zmienić z pozoru niewinny wypad na Śnieżkę… Miało być fast and light. Z byciem light pomogło nam zostawienie wszystkich niepotrzebnych rzeczy na dole. Padający deszcz przyspieszał kroki. Gdy Kocioł Łomniczki zaczął wznosić się coraz stromiej, zauważyłem, że zacząłem już tylko próbować dotrzymać kroku moim towarzyszom. Nie zostawałem w tyle, wyłącznie dzięki trochę większemu doświadczeniu na górskich ścieżkach. Zanim pokazały się poniższe widoki, wiedziałem, że trzeba coś zmienić.
Towarzysze zapytani o dobrą kondycję odpowiedzieli, że biegają. No cóż, trzeba zacisnąć zęby i spróbować raz jeszcze.
ROZDZIAŁ 2
Zastanawiam się co robię. Wiążę buty i truchtem ruszam w las. Zrobić kółko wokół jeziora. Max 3 kilometry. Niezliczoną liczbę razy zatrzymuję się próbując wyrównać oddech. Gdy kończę okrążenie, czuję, że podstawówkowe koszmary o bieganiu wróciły. Do końca dnia jestem tak zmęczony, że nie mogę się ruszyć i tylko marzę żeby pójść spać.
Drugi raz walczę z sobą, żeby znów zacząć biegowe tortury. Jednak jest trochę lepiej, a kolejne wybiegania w lesie przynoszą zadowolenie ewidentną poprawą kondycji. Dokładam kolejne okrążenia, szukam dłuższych szlaków… O dziwo, przynosi to radość i spokój.
ROZDZIAŁ 3
Zacząłem myśleć o porwaniu się na trasę, którą pamiętam z dzieciństwa. Na rowerach zajmowała całe popołudnie, i nie mogła odbyć się bez przerwy na odpoczynek i kanapki na dużych kamieniach w połowie drogi. Internetowa mapa pokazuje dystans pięciu kilometrów. Dokładając drugą piątkę na powrót, powinienem dać radę. I tak się stało. Przeżyłem, dystans wcale nie był tak daleki, a las tak ciemny jak mi się wydawało. Uwierzyłem zarówno we własne siły, jak i to, że bieganie (z własnej woli) może być przyjemne.
ROZDZIAŁ 4
– Biegasz? To jedno z podstawowych pytań, jakie zadano mi pierwszego dnia w pracy. Przytakując, dostałem zaproszenie na trening. I… wpadłem w sidła trenera Karola z Wybiegać Marzenia. Skończyło się wesołe truchtanie po lesie, a zaczęły poważne, lecz przede wszystkim profesjonalne zajęcia.
Wraz z nimi i pierwsze zawody. Początkowo bardzo spokojnie, piątka wokół jednego z poznańskich jezior. Adrenalina startu, endorfiny rywalizacji, kwas mlekowy w mięśniach. Było tak przyjemnie, że miesiąc później znów stanąłem na linii startu. I… wpadłem w sidła zawodów biegowych. Zwiększałem dystanse i zmniejszałem czasy. Niedługo potem, gwóźdź na jakim wieszałem medale, z metalicznym brzękiem wypadł ze ściany.
W bieganiu odnalazłem spokój, możliwość zapomnienia o problemach codzienności, rozbiegania złości i stresu. Radość biegania po lasach i uśmiech od nieznanych biegaczy na miejskich ścieżkach. Polepszenie samopoczucia. Ale przede wszystkim, poprawiła się moja kondycja w górach.
ROZDZIAŁ 5
Biegłem przez znane i nieznane miasta i miasteczka, niesiony na skrzydłach dopingu licznych kibiców, znajomych i rodziny. Zawody wyzwalały we mnie ogromną dawkę pozytywnej energii, ale toczyły się tutaj, na nizinach. A gdyby tak połączyć bieganie i góry…
ROZDZIAŁ 6
Festiwal Biegów Górskich w Lądku Zdroju. Jedziemy? Czy na taką propozycję mogłem odpowiedzieć inaczej niż OCZYWIŚCIE!? Dopiero pierwszy trening w około poznańskich „górkach” uświadomił mi, że to będzie coś zupełnie innego niż grzeczne bieganie po asfalcie. Pot leje się strumieniami, topiąc w kryształkach soli komary i muszki, kostki wyginają się w każdą możliwą (i niemożliwą) stronę, a łydki oraz uda palą ogniem. Zacząłem zastanawiać się, czy nie popełniłem dużego błędu. Całe szczęście dystans 10 kilometrów można było pokonać choćby spacerem, więc jest szansa na przeżycie.
Stres związany ze startem minął na pierwszym treningu w Lądku, gdzie przypadkowo spotkani ludzie zaczęli dopingować, gratulować, życzyć powodzenia… Uśmiech sam pojawia się na twarzy. I wiara we własne nogi zostaje podbudowana. Z każdym kolejnym podbiegiem, z każdym zbiegiem coraz mocniej wierzę, że da się biegać w górach. Przecież właśnie to robię!
Wreszcie nadszedł dzień startu. Na śniadanie kanapki z dżemem. Nalać wody do bukłaka, przypiąć numer, zawiązać chip na sznurowadła. Byle niczego nie zapomnieć. Rozgrzać się. Porozciągać. 3! 2! 1!
Start! Kolorowy wąż rusza ulicami Lądka. Poganiany przez szpaler rodzin, przyjaciół, znajomych i przypadkowych przechodniów. Z uśmiechem, bo tak szybciej, wszyscy pokonują kolejne, w miarę płaskie metry. Zakręt, zaczyna się prawdziwy podbieg. Pierwsze osoby zwalniają, przechodzą do marszu, a mnie pcha jakaś niesamowita siła przeciwstawiająca się grawitacji. Nie pozwala mi się zatrzymać, nie pozwala wyrównać oddechu. Mam biec! Muszę biec!
Patrząc na profil trasy, planowałem „odpoczynek” na wypłaszczeniach. Miałem się napić, miałem wyrównać oddech. Miałem. Bo oddech nie chce się ustabilizować, bo wody to chyba opiłem się aż za dużo i radośnie chlupie mi teraz w żołądku, a szeroka droga nie skrywa przed palącymi promieniami słońca, więc temperatura podnosi się momentalnie, jednocześnie tempo spada.
Do ruin zamku Karpień idę. Nie mam siły na strome podejście. Zapach nagrzanej łąki na szczycie nie ułatwia złapania oddechu. Strome zejście z pozostałości twierdzy także. I długi odcinek płaski. Ten co miałem przyspieszyć, co miałem nadrobić trochę czas. Dramat. Wciągam żel, ale i to nie pomaga. Snuję się powoli. Po płaskim!
Łyk coli na punkcie kontrolnym i znów pod górę. Przez Skalną Bramę, gdzie pot zalewa mi oczy, a kamienne schody są tak śliskie i strome, że chyba nie ma nikogo (w zasięgu wzroku), kto pokonał by ten fragment biegiem.
Ale gdzieś pod szczytem Trojaka spotykam ludzi, którzy wspinali się wczoraj obok nas. Krzyczą, dopingują, przybiją piątkę. I wstąpiła jakaś nowa fala energii. Może to ten dozwolony doping, może żel zaczął działać, a może to, że do mety już tylko w dół. Pędzę gnany grawitacją. Pewnie ląduję pomiędzy kamieniami i zaraz odbijam się do kolejnego podskoku ponad nierówną, leśną ścieżką. Bijąc tym rekordy najszybszych kilometrów w życiu. Mimo zawrotnej prędkości (mam wrażenie, że) panuję nad tym gdzie biegnę. Do tego stopnia by zareagować na znajome, szklane oko obiektywu.
Mimo niespecjalnego zwalniania, uda zaczynają palić. Ręce odnajdują najdziwniejsze pozy, by złapać równowagę. Ktoś mnie wyprzedza, to znów ja przebiegam przed kimś innym. I znowu fragment płaski. Ci co mnie przed chwilą wyprzedzali wyraźnie zwolnili. To mój moment. Moja malutka walka o miejsce i zwycięstwo. Wyprzedzam. Utrzymuję lepszą lokatę. Znów minimalnie pod górkę. Ktoś siedzący na pobliskiej ławce woła, że za chwilę ostry skręt w lewo i już tylko w dół. Dziękuję i rzucam się do ucieczki.
Lądek powoli wyłania się na dnie doliny. Coraz więcej ludzi, którzy oglądają zmagania, nie szczędząc przy tym gardeł i dłoni, by dodać nam trochę energii. Już w samym miasteczku doradzają, że meta już niedługo, że 50 metrów i ostry zakręt, że jeszcze 300 metrów, że już ostatnia prosta.
Widok charakterystycznego, okrągłego Zdroju Wojciech, tłumu ludzi, którzy zebrani w parku chcą dodać jeszcze trochę sił. Ta „runda honorowa” do fontanny, by po ostatnich paru stopniach wpaść na metę z hukiem wystrzałów dysz pryskających zimną wodą na rozgrzane ciało. Gratulacje od Wolontariuszy, medal, picie, żelki, owoce. Radość. Ogromna radość i nogi z galarety.
EPILOG
Miałem tylko poprawić swoją kondycję, a wkręciłem się w bieganie. Na tyle mocno, że czasem mój partner z drugiego końca liny pyta, czy wybieram weekend w skałach, czy znowu jakiś bieg. Odpowiedź nigdy nie jest łatwa. Pomimo to, nie wyleczyłem się z mojej choroby nizinnej. Bo faktem jest, że planuję już kolejne starty w zawodach biegowych, ale będą one… w górach!