A TY znowu w te góry?! W domu byś posiedział! Zajął się czymś pożytecznym! – kto cierpiący na chorobę nizinną kiedyś tego nie usłyszał – Ogrodem byś się zajął, warzywa własne posadził!
Może faktycznie, na nizinach można jakoś miło i pożytecznie czas spędzić? Może faktycznie warto by się zająć ogrodem? Uprawiać własne, ekologicznie warzywa? Ziarno niepewności zostało zasiane…
Przygoda zaczęła się w połowie lutego. Mróz trochę zelżał, smog jeszcze nie, głowa myśli o zimowych Tatrach. Raki też by chciały zimować zagrzebane w śniegu, a nie zakurzonym kartonie. Czekan z utęsknieniem czeka na spotkanie z lodem. Ale to nie dziś. Dziś doniczki w dłoń! I ziemia ogrodowa! I nasiona pomidorów! A co! Niech będzie pożytecznie!
Pierwszy dzień po wysiewie – nic się nie dzieje. Podlewam.
Drugi dzień po wysiewie – nadal nic się nie dzieje. Ale pewnie już za chwilę parapet zazieleni się od młodych roślinek!
Trzeci dzień po wysiewie – może trzeba było jechać w te góry? Przecież i tak nic z tego nie wyjdzie.
Choroba nizinna wygrała. Pojechałem na narty.
Minęło parę dni, a z ziemi wystrzeliły zielone liścienie. Trochę podlewania, trochę chuchania i pokazały się te prawdziwe liście. Wygląda jak pomidor! Jest nieźle!
Ale kolejne dni znów nie przynosiły spektakularnych przyrostów młodych roślinek. Może się stresują, że tak je obserwuje? Weekendowy wyjazd przecież im nie zaszkodzi! Szczególnie, że spadło trochę śniegu i pod koniec marca będzie można jeszcze zaznać zimowych wędrówek w masywie Śnieżnika.
Miesiąc później parapet faktycznie się zazielenił. Wyrósł mi mały las pomidorów. Chętnie chwytają wiosenne słońce i przyrastają w niezwykłym tempie. Jednak pogoda nie sprzyja ich wysadzaniu do gruntu. Przymrozki szaleją, mrożąc liczne kwiaty drzew owocowych. Trzeba przeczekać. Pomidory lądują na północne okno. Na pierwszy plan wysuwa się propozycja spędzenia w górach długiego weekendu majowego. Bo gdyby tak przeżyć wielką przygodę na Małej Fatrze…
Druga połowa maja przynosi ulgę w chorobie. Nie myślę o górach dzięki licznym pracom w ogrodzie. Może i terapia się sprawdza? Czas posadzić pomidory, papryki, rozsady dyni i ogórków też lądują w gruncie. Przedtem jednak trzeba przygotować warzywnik. Przekopać, rozsypać kompost, przygotować nawóz z pokrzyw. Weekendowe odwiedziny w ogrodzie to za mało, żeby wszystko zrealizować.
Początek czerwca przynosi pierwsze kwiaty. Na pomidorach, rzecz jasna. Powoli otwierają się na kolejnych krzaczkach i niespiesznie rozkładają żółte płatki. Jednak to potrwa jeszcze długo. Podlewam obficie i ruszam… na wspin! Granit w Sokolikach wzywa, żeby przybrudzić go magnezją. Przecież przez weekend nic im się nie stanie.
Przełom następuje w drugiej połowie czerwca. Pojawiają się pierwsze, małe, zielone kulki. Chyba jednak coś z tego będzie. Zagłębiam się w artykuły, fora i czytam co zrobić żeby warzywa dojrzały jak najszybciej i były najsmaczniejsze. Wstępnie planowałem wyjazd w Tatry ze znajomymi na 15 czerwca (Boże Ciało). Jednak niesprzyjające prognozy pokrzyżowały plany na góry. Nawet nie żałuję, mogąc poświęcić ten czas na prace działkowe. Czyżby terapia przynosiła skutek?!
Miesiąc później pomidory przybrały już kształtu, lecz wciąż są zielone. Gdzieniegdzie pojawiają się pierwsze żółte plamki, lecz do soczystej czerwieni jeszcze daleko. Nuda, nuda, nuda. Przecież przez najbliższy czas nic z tego nie będzie. Zacząłem planować letni urlop. Z ogromu planów i pomysłów wyłoniły się trzy pasma – Bieszczady, Czarnohora i Tatry. Góry wzywają, nie mam wyboru.
Po powrocie zastaję przyjemną niespodziankę. Już z daleka widać czerwone, okrągłe warzywa na krzaczkach. Czyli jednak się udało się wyhodować własną roślinkę z nasionka. I do tego jadalną i smaczną! Jednak wiadomo, że wszystko najlepiej smakuje na świeżym powietrzu. Więc zabrałem pomidory w miejsce, w którym na pewno będą smakować wybornie. I pewnie wiecie jak to się skończyło…